Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wskazał coś w rodzaju drewnianej komory na samym przodzie tylnego pokładu.
— Będziemy musieli obaj nalewać tam wody, gdy oni powrócą. Daj Boże, byśmy dziś mieli pełne komory! Widziałem-ci ja, jak się okręt zanurzał na pół stopy od ciężaru ryb, czekających wypatroszenia, a myśmy stali i stali przy stołach, pokiel nas nie zaczął taki śpik morzyć, że krajaliśmy własne palce zamiast ryb... A jakże! to oni powracają!
I wychyliwszy się za niski parapet, jął przyglądać się sześciu łódkom, sunącym ku nim po błyszczącej, jedwabistej roztoczy.
— Nigdym nie oglądał morza z tak bliska — zauważył Harvey. — Ładnie wygląda!
Zachodzące słońce barwiło cały przestwór morza pąsowo i purpurowo, rzucając złote pobłyski na pasma długich grzbietów wodnych oraz modre i zielonawe cienie na utworzone między niemi bruzdy. Każdy z szonerów, jakie było widać tu i owdzie, zdawał się zapomocą niewidzialnych sznurków przyciągać ku sobie swoje czółna, a siedzące w czółnach czarne figurki wioślarzy podobne były do małych nakręcanych pajaców.
— Dopisało im szczęście! — ozwał się Dan, nie rozwierając przymrużonych powiek. — Manuel już nie ma gdzie ładować ryb. Prawda, jaki on się wydaje maciopeńki na tej morskiej gładzi? jak leliput!
— Który z nich jest Manuel? Nie wiem, jakim sposobem możesz tak każdego z nich rozpoznać i nazwać.