Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Po co? — zapytał Harvey.
— Na wieczerzę... a cóżby innego? Czy ci jeszcze kiszki marsza nie grają? Kupę rzeczy jeszcze musisz się u nas nauczyć.
— Podobno! — odparł Harvey żałośnie, spoglądając na gmatwaninę lin i takli, wiszących nad głową.
— Nasz okręt to cacko! — zawołał Dan z zapałem, opacznie zrozumiawszy to spojrzenie. — Zobaczysz, jak to będzie pięknie gdy nasz grotżagiel poda się wiatrowi i statek z całą swą solanką ruszy do dom. Ale wpierw trza ździebko popracować!
I wskazał ciemną czeluść otwartej komory głównej pomiędzy dwoma masztami.
— I na cóż to? Przecież tam nic niema, — zauważył Harvey.
— Ty i ja i kilku jeszcze wraz mamy napełnić do imentu tę jamę — odrzekł Dan. — Tam właśnie składa się ryby.
— Żywe? — zapytał Harvey.
— Ale gdzieta! Już zdechłe... i, że tak powiem... to jest... nieżywe... spłaszczone... i solone. W komorze leży sto okseftów soli, a dopirko nie mamy jeszcze, poza tonażem, żadnego ładunku.
— Ale gdzież są ryby?
— W wodzie ryb mnóstwo... a chude rybobranie!... — odpowiedział Dan, przytaczając przysłowie rybackie. — Wczorajszej nocy przybyło ich wraz z tobą około czterdziestu.