Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Troop podniósł się zwolna z kufra, na którym siedział, i wyciągnął dłoń, szeroką na jedenaście cali.
— Miarkowałem zawczasu, że ci to napędzi rozumu do głowy, a tera widzę, żem się nie pomylił w rachubie.
Jakiś przytłumiony chichot dał się słyszeć na pokładzie.
— Trzeba ci wiedzieć, że rzadko mi się zdarza mylić się w rachubie. — (Jedenastocalowa dłoń ścisnęła mocno, jak w kleszczach, rękę Harvey’a, odrętwiając ją aż po sam łokieć). — Jeszcze ci tu u nas stwardnieje trochę ta rączka, zanim rozstaniemy się z sobą, mój smyku... Co tam było, to było, ale ja nie mam złego wyobrażenia o tobie! Dyć nie mogłeś odpowiadać za wszystko. Sprawuj dobrze swą robotę, a nikt cię tu nie ukrzywdzi.
— Aleś zbielał! — ozwał się Dan, gdy Harvey znalazł się z powrotem na pokładzie.
— Nie czuję tego — odrzekł Harvey, zapłoniony aż po koniuszki uszu.
— Nie to miałem na myśli. Słyszałem, co ci gadał tato. Gdy tato oświadczy, że nie ma o kimś złego wyobrażenia, to jakby serce trzymał na dłoni. A przytem nie lubi mylić się w swych rachubach. Ho ho! Gdy już tatulo ma w czemś wyrachowanie, to prędzej zostawi Anglikom swoją banderę, niż to odmieni. Cieszę się, że tak się wszystko dobrze skończyło i załagodziło. Tato ma racyją, mówiąc, że nie może cię odwieźć. Jedną rzecz mamy tu tylko do roboty... trudnimy się rybołówstwem. Za jakie pół godziny nadciągną tu nasi ludziska, jak rekiny za zdechłym wielorybem.