Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a nie przezywać pierwszego napotkanego człowieka złodziejem. Gdzie jest twój ojciec?
— W kajucie. Czegóż to ci znów potrza od niego?
— Zaraz się dowiesz — odpowiedział Harvey i zataczając się nieco, gdyż w głowie wciąż jeszcze mu szumiało, podszedł ku stopniom kajuty, gdzie nawprost koła sterowego wisiał mały zegar okrętowy. Troop, rozsiadłszy się w izbie wymalowanej na żółto i czekoladowo, pisał coś zawzięcie w notatniku, śliniąc od czasu do czasu ogromny czarny ołówek.
— Postąpiłem zupełnie niewłaściwie — przemówił Harvey, zdumiony własną swą potulnością.
— No, cóżeś tam znów zbroił? — burknął szyper. — Pobiłeś się z Danem, hę?
— Nie, to chodzi o pana.
— Posłucham chętnie.
— Otóż... ja tu... ja tu przyszedłem naprawić całą sprawę — mówił Harvey bardzo prędko. — Jeżeli ktoś uratowany od zatonięcia... — tu się rozbeczał na dobre.
— Hoho! będą z ciebie jeszcze ludzie, jeżeli tak pójdzie dalej!
—... nie powinienem był zaraz na początku odpłacać się swym wybawcom obelgami.
— Słusznie i sprawiedliwie... święta racyja! — odrzekł Troop, uśmiechając się zlekka i oschle.
— Dlatego przyszedłem tu powiedzieć, że żałuję swego postępku.
I znów rozległo się głośne chlipanie.