Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Prawda! nie mówiłeś... A więc dwa wagony prywatne, jeden przezwany od ciebie, a drugi od twej mamy... dwieście dolarów miesięcznie na drobne wydatki... i wyrżnął nosem w ziemię... za to, że nie chciał pracować za dziesięć i pół fajgli miesięcznie! Dyć to najpyszniejszy połów całego sezonu!
I zatrząsł się cichutkim chichotem.
— Zatem miałem rację? — zapytał Harvey, mniemając, iż znalazł duszę życzliwą.
— Nie miałeś racyji; nie miałeś racyji... nic a nic! Radzę ci, trzymaj się zawdy ze mną wraz, bo inaczej jeszcze coś tam oberwiesz, a ja też oberwę za to, żem to niby był w spółce z tobą. Tata zawsze wymierza mi karę podwójnie, bom-ci jest jego synem, a on nie lubi nikomu okazywać szczególnych względów. Zdaje mi się, że się trochę gniewasz na mego tatula. I ja też tak się gniewałem czasami. Jednakże tato jest człowiekiem nadzwyczaj sprawiedliwym; wszystkie maszoperje to gadają.
— Czy to tak wygląda sprawiedliwość? co?! — obruszył się Harvey, wskazując na swój nos rozbity.
— E, to głupstwo! Trochę tej lądowej juszki pociecze ci z nochala... i koniec. Tato zrobił to dla twego zdrowia. Ale przyznaj sam, że nie mogę wdawać się z człowiekiem, który mnie, tatula, albo kogoś z załogi We’re Here uważa za złodzieja. My tu nie jesteśmy wcale jakąś tam sobie zwykłą załogą żeglarską, pozbieraną w pierwszym lepszym porcie. Jesteśmy rybacy,