Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czyszczącego piec; zobaczywszy ją, kiwnął głową, jak gdyby był na tę panią czekał od lat wielu. Okrętnicy — po dwóch naraz — dołożyli wszelkich starań, ażeby jej objaśnić codzienny tryb życia okrętowego, a ona siedziała przy słupie poręczy, położywszy urękawiczone dłonie na zatłuszczonym stole, i śmiejąc się drżącemi wargami lub płacząc roztańczonemi oczyma.
— A któż teraz będzie używał We’re Here po tem wszystkiem? — zwierzał się Długi Dżek wobec Tomka Platta. — Mnie się tak widzi, kiejby ona cały okręt zamieniła w jakisik wielgi kościół.
— Kościół...! — zadrwił Tom Platt. — Ach, gdyby to był przynajmniej statek Komisji Rybołówczej, a nie taki stary drewniany gruchot! Gdybyśmy mieli choć jaki-taki porządek i przyzwoite odzienie i chłopaków, coby tej pani usłużyli. Ona będzie musiała włazić, jak kura, po tamtej drabinie, a my... my powinniśmy obsadzić ludźmi reje!
— A więc Harvey nie był warjatem — ozwał się zwolna Penn do Cheyne’a.
— Nie... nie, dzięki Bogu — odparł wielki miljoner, schylając głowę z rozrzewnieniem.
— To pewno rzecz okropna być warjatem. Nie znam rzeczy straszniejszej... chyba stratę rodzonego dziecka. Ale wszak pan już odzyskał swoje dziecko? Dziękujemy za to Bogu.
— Hola! — ozwał się Harvey z nabrzeża, spoglądając na nich przyjaznym wzrokiem.