Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rubasznymi prostakami — jednakże ona miała w oczach wyraz macierzyński i oto podniosła się z wyciągniętemi rękoma.
— Powiedz mi, powiedz, dziecko, kto jest każdy z nich... — mówiła, ledwie nie szlochając. — Chcę wam podziękować i pobłogosławić... wam wszystkim...
— Dalibóg, to jest dla mnie stokrotnem wynagrodzeniem — ozwał się Długi Dżek.
Disko przedstawił ich wszystkich, jak należy, po dżentelmeńsku nawet kapitan staroświeckiej dżonki chińskiej nie sprawiłby się lepiej. Pani Cheyne bełkotała coś niewyraźnie. Omal nie rzuciła się w ramiona Manuela, gdy zrozumiała, że to on odnalazł Harveya.
— Ale... jakżeż miałem go zostawić dryfującego po wodzie? — odezwał się biedny Manuel. — A cóżby pani sama zrobiła, będąc na mojem miejscu? Co — o? Zyskaliśmy sobie dobrego chłopaka, a zawsze jestem rad, że pani znalazła w nim własnego syna.
— On mi też opowiadał, że Dan był jego wspólnikiem! — zawołała pani Cheyne.
Dan, już i tak czerwony, jak piwonja, oblał się ciemnym pąsem, gdy pani Cheyne wobec całego zgromazdenia ucałowała go w oba policzki. Następnie poprowadzono ją na przód okrętu, ażeby jej pokazać czeladnię; szczęśliwa matka rozpłakała się znowu i uparła się zejść na dół, by zobaczyć autentyczne legowisko Harveya. Zastała tam czarnego kucharza,