Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Byłem... pomyliłem się w swych rachubach... gorzej niż mieszkańcy Marblehead — wystękał Disko, jak gdyby mu windą wyciągano z gardła te słowa. — Nie chciałem panu uchybić, panie Cheyne, sądząc że chłopiec jest trochę pomylony... ale on wygadywał takie niestworzone rzeczy o jakichś tam pieniądzach... które...
— Opowiadał mi o tem.
— Czy on jeszcze coś panu wielemożnemu opowiadał o mnie? Raz to go porządnie wytłukłem!...
To mówiąc, rzucił nieco lękliwe spojrzenie na panią Cheyne.
— O tak — odparł Cheyne. — Nie zawahałbym się powiedzieć, że to właśnie przyniosło mu większy pożytek, niż cokolwiek innego na tym świecie.
— Myślałem se, że tak potrza; inaczejbym tego nie zrobił. Niechciałbym, żebysta se państwo myśleli, że my tu na tym statku męczymy takich, jak on, chłopaków.
— Nie myślę tego o panu, panie Troop.
Przez ten czas pani Cheyne przyglądała się obliczom okrętników: — a więc twarzy Diska, żółtej jak kość słoniowa, — bezwłosej, żelaznej, szerokiej gębie stryja Saltersa, — okolonej wieśniaczą czupryną, zakłopotanej prostoduszności Penna, — spokojnemu uśmiechowi Manuela — wyszczerzonym od zachwytu zębom Długiego Dżeka i bliznom Toma Platta. Ludzie ci, jeżeli ich mierzyć skalą jej pojęć o świecie, byli niewątpliwie