Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pomyliłem się, Harveyu, pomyliłem! — pośpiesznie rzekł Disko, wznosząc dłoń wgórę. — Pomyliłem się w swych sądach. Nie potrzebujecie mi już tego wytykać.
— Juści, bardzo mi na tem zależy! — bąknął Dan pod nosem.
— Czy chcesz od nas już zaraz odejść?
— No, nie odejdę bez wyrównania mej płacy, chyba ze chcecie, żeby wam zasekwestrowano We’re Here!
— Juści! omało nie zapomniałem! — i wyliczył resztę należytości. — Wypełniałeś sumiennie wszyćko, do czego zobowiązałeś się umową.... a wykonywałeś rzecz każdą tak sprawnie, jak gdybyś przestał być jakbyś był...
Tutaj Dysko sam „zaprzestał“, nie wiedząc jak skończyć rozpoczęte zdanie.
—...Jakbyś nie widział nigdy prywatnego wagonu? — podpowiedział Dan złośliwie.
— Chodźcie ze mną, a pokażę go wam, rzekł Harvey.
Pan Cheyne został, by pogawędzić z Diskiem, lecz inni z panią Cheyne na czele ruszyli w stronę ogrzewalni kolejowej. Francuzka panna służąca narobiła krzyku, widząc ten najazd; nie wzruszył się tem Harvey, ale bez żadnych wstępów jął przybyłym przedstawiać wszystkie zalety „Konstancji“. Oni w milczeczeniu spoglądali na wszystko: — na wytłaczaną skórę, na srebrne klamki i poręcze, na cięte aksamity, rżnięte szkło, nikiel, bronz, kute żelazo i na boazerje z rzadkich gatunków drzewa.