Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie widzę tarczy tachometru... oczy mnie tak bolą. Co robimy obecnie?
— Co tylko można najlepszego, mamusiu! Niema sensu przeganiać pociąg specjalny. Musimy uzbroić się w cierpliwość.
— E, co tam! Chcę mieć to uczucie, że się posuwamy. Usiądź przy mnie i mów, ile mil jużeśmy ujechali... i z jaką szybkością...!
Cheyne usiadł i odczytywał jej wgłos wszystkie cyfry (niektóre z nich są po dziś dzień rekordowe), lecz siedemdziesięcio-stopowy wagon nigdy nie zmieniał swego biegu, posuwistego jak pławba parowca, lecąc z brzękiem wśród słonecznego skwaru, niby olbrzymia, pyłem obsypana pszczoła. Mimo wszystko chyżość ta wydawała się pani Cheyne wciąż niedostateczną. Upał, nielitościwy upał sierpniowy o mdłości przyprawiał znękaną kobietę. Wskazówki zegara nie chciały posuwać się naprzód... Kiedyż, ach kiedyż ten pociąg dojedzie do Chicago?
Nie jest prawdą, jakoby p. Cheyne podczas zmiany parowozów w Fort Madison wręczył Międzynarodowemu Związkowi Maszynistów Kolejowych uposażenie, któreby dawało im możność podjęcia walki na równych warunkach z nim i jego towarzyszami. Zapłacił maszynistom i palaczom należytość, na jaką, zdaniem jego, zasługiwali, a jedynie bankowi jego jest wiadomem, ile dał służbie, która okazywała mu tyle współczucia. Warto wspomnieć, że ostatnia zmiana obsługi wzięła