Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

młotków sprawdzających koła, sporządzone ze stali Kruppa, oraz przekleństwo jakiegoś włóczykija, spędzonego z tylnej platformy; to znów twardy łomot i rumor węgla sypanego na węglarkę; to znów rozgwar głosów, nadlatujących z wyczekującego pociągu, który mijali. W inną znów chwilę zapuszczali wzrok w wielkie przepaści, gdzie belkowanie mostów chrupotało pod naciskiem pociągu, albo też przyglądali się skałom, które przed ich wzrokiem zasłaniały połowę gwiaździstego nieba. Potem wyrwy i wanty skalne przechodziły w wyzębioną, poszarpaną grań wysokich wirchów na widnokręgu, kiedyindziej zaś opadały w coraz to niższe kopy i turniczki — aż nakoniec zaczęły się prawdziwe, szczere równiny.
W Dodge City jakaś nieznana ręka podrzuciła im wycinek gazety, wychodzącej w Kanzas, a zawierającej jakby wywiad z Harveyem; widocznie chłopak już się był zetknął z ruchliwym reporterem, do którego telegrafowano z Bostonu. Wesoły dziennikarz ogłaszał, iż nie może być dwóch zdań co do tego, że widzi przed sobą ich rodzonego syna; wiadomość ta przyniosła pani Cheyne chwilową ulgę. Jej jedyne słowo: „spieszcie się!“ było przez służbę podawane maszynistom w Nickerson, Topeka i Marcelinę, gdzie droga jest już jak stół równa; mijając jeden stopień geograficzny za drugim, przemierzano wszerz cały kontynent. Osiedla ludzkie były tu już gęstsze — i można było wyczuć, że się przebywa wśród ludzi.