Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawsze dotychczas w głębinie jego duszy taiła się błoga myśl, że pewnego dnia, gdy już się upora ze wszystkiem i gdy chłopak skończy uniwersytet, wówczas on tego swojego syna przyciśnie do serca i wprowadzi go w swe posiadłości. Wówczas chłopak — rozumował sobie p. Cheyne, wzorem wiecznie zapracowanych ojczulków — stanie się odrazu jego towarzyszem, wspólnikiem i sprzymierzeńcem; nastaną lata wspaniałych, wielkich czynów, dokonywanych wspólnie... przyczem starsza, doświadczona głowa ojcowska będzie hamowała zapędy młodocianego zapału... A oto teraz ten jego chłopak już był nieżywy — zginął na morzu, jakby jakiś szwedzki marynarz z jednego z wielkich okrętów Cheyne’a używanych do transportu herbaty; żona, matka tego chłopaka, konała z bólu albo i na sroższą wystawiona była dolę; on sam, Harvey Cheyne senjor, był wprost stratowany przez zastępy kobiet, lekarzy, służących i pielęgnarek, — zgnębiony niemal ponad wszelką wytrzymałość wybuchami i ciągłemi odmianami żałosnych, nieutulonych szlochów swej żony, — pozbawiony nadziei oraz odwagi na wypadek spotkania się z licznymi swymi nieprzyjaciółmi.
Zabrał żonę do nowowybudowanego, jeszcze niewypolerowanego pałacu, gdzie ona wraz ze swym orszakiem zajęła kosztowny pawilon, on zaś sam osiadł w pokoju werandowym i pracował ociężale z dnia na dzień, przy boku swym mając jedynie sekretarza i stenotypistkę która była również telegrafistką. Właśnie