Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się Troop w zamyśleniu. — Od czasu, jakieśmy dostali się na ląd, stałeś się całkiem nieznośny.
— Ja byłbym mu się odrazu dobrał do skóry, gdyby on był moim synem! — oświadczył cierpko stryj Salter, który wraz z Pennem stołował się u Troopów.
— Oho! — odrzekł Dan, czyniąc swą harmonją hałas po całym podwórku i gotów skoczyć każdej chwili za płot, w razie zbliżania się wroga. — Tato, twoje rachuby są bardzo szacowne, ale pamiętaj, żem cię kiejsik ostrzegał! Tak, przestrzegałem cię... ja z krwi twojej i kości! Jeżeli się omyliłeś, to nie moja w tem wina... A co się ciebie tyczy, stryju Saltersie, to główny podczaszy Faraona niczem był w porównaniu z tobą! Uważaj i czekaj! Będziesz zagrzebany, jak twoja własna koniczyna, której używasz za nawóz zielony, natomiast ja, Dan Troop, będę rozkwitał, jak zielony krzew laurowy, ponieważ ja jeden nie dałem się oszukać własnym przywidzeniom!
Disko w całym blasku lądowej powagi, obuty w przepiękne pantofle, kurzył właśnie fajkę.
— Widzę, że zwolna zaczynasz bzikować jak ten biedny Harve. Obaj cięgiem ino macie w głowie śmieszki, szczypanie się i kopanie pod stołem, że w domu teraz niema ani chwilki spokojnej! — burknął na syna.
— To wszystko bywa... dla niektórych... rzeczą durną — odpowiedział Dan. — Poczekajcie, a zobaczycie.
Pewnego dnia wybrali się we dwójkę — on i Harvey — tramwajem do East Gloucester, gdzie pobrnęli przez