Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ROZDZIAŁ  I.

Drzwi palarni okrętowej, wychodzące na pokład, stały otworem — w stronę kędy słała się mgła północno-atlantycka. Potężny parowiec linjowy to się pochylał, to wznosił w swym biegu, gwiżdżąc celem ostrzeżenia statków rybackich.
— Ten żółtodziób Cheyne jest doprawdy największem utrapieniem całego okrętu — ozwał się mężczyzna w bajowej zarzutce, z hałasem zatrzaskując drzwi. — Jego tu wcale nie potrzeba... zanadto smarkaty!
Jasnowłosy Niemiec pochwycił przekąskę i zagryzając ją, pomrukiwał:
— Ja znam ten rasa. Ameriga jest pełni tego rodzaj szlowieki. Ja mówi wam, że wy powinni sprowacać harapi wolni od tarifa celna.
— Tfy! Bogiem a prawdą, on tu nic nie winien... owszem, bardziej godzien politowania niż ktokolwiek, — wycedził przez zęby pasażer, rodem z Nowego Jorku, leżący jak długi na poduszkach, tuż pod zawilgłem oknem sufitowem. — Jeszcze był brzdącem, a już go włóczono po hotelach. Dziś rano rozmawiałem z jego matką. Miła kobieta, ale gdzie tam sobie ona z nim da radę!... Teraz on jedzie do Europy na ukończenie edukacji.