Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Edukacja jeszcze się nie zaczęła — zabrał głos Filadelfijczyk, zwinięty w kłębek gdzieś w kącie. — Ten chłopak, jak sam mi mówił, dostaje dwieście blatów miesięcznie na drobne sprawunki... a nie ma jeszcze lat szesnastu...
— Jego ojczec jesto ten, co ma szelazni koleje? — zapytał Niemiec.
— Tak. Koleje, kopalnie, tartaki i przedsiębiorstwa okrętowe. Stary bogacz całą gębą! Jeden dom w San Diego, drugi w Los Angeles; z sześć linji kolejowych i połowa tartaków na pobrzeżu Pacyfiku należy do niego... więc też nic mu to nie szkodzi, że żona trwoni pieniądze, — rozwodził się Filadelfijczyk. — Ona powiada, że jej się nie podoba na zachodzie... dlatego włóczy się po świecie wraz z synalkiem i ze swemi nerwami, szukając (jak przypuszczam) czegoś, coby go mogło rozerwać... Floryda, Adirondacks, Lakewood, Hot Springs, Nowy Jork... i tak wkółko. Teraz to on umie niewiele więcej od kancelisty z drugorzędnego hotelu. Gdy ukończy edukację w Europie, będzie z niego ananas, no!
— A cóż na to ten stary, co ma nad nim osobistą pieczę? — wydobył się głos z głębi bajowego ulsteru.
— Stary sam piętrzy zawady. Ale coś mi mówi, że próżno się niepokoicie. Za kilka lat on sam pozna, że był w błędzie. Szkoda chłopaka, bo jest w nim sporo dobrego materjału... tylko trzeba umieć wziąć się do niego.
— Z harapem! z harapem! — burczał Niemiec.