Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

On lubuje się nawet w druzgotaniu wszelakich starych konwencjonalizmów, czy form grzeczności, i nie ma wcale respektu dla tradycyjnych względów wobec dam...
— Tem lepiej. Wolę być traktowana jak równa, choćby nawet groził stryczek.
Marcel nie upierał się, znając dobrze Anetkę.
— Dobrze! — powiedział. — Muszę naprzód sam zbadać sprawę!
— Czas nagli.
— Nie będzie stracony.
— Cięży mi zeznanie moje.
— Ma pani dość sił, by je dźwigać jeszcze przez dzień, lub dwa. Wszakże, gdyby istniała możliwość umorzenia, lepsze to chyba, niż zatrata was obojga!
— A któż mi zaręczy, że jutro, lub pojutrze nie dowiem się już po niewczasie, że Pitan padł ofiarą takiego doraźnego wyroku, o jakim pan wspomniał?
— Znam sędziego śledczego. Będę panią powiadamiał o wszystkiem. Nie chcę oszukiwać pani. A w razie najgorszym, gdyby nawet panią niespodzianie uwięziono, zostaje potem, jak i przedtem pole do zeznania. Któż zdołał kiedy kobiecie przeszkodzić, gdy chce się zgubić?
— Nie czuję trwogi, panie Marcelu, ale także nie chcę swej zguby, bowiem nie mam zgoła upodobania w bezcelowem bohaterstwie.
— Bogu dzięki! Nareszcie słyszę rozsądne słowo! Uf! A teraz... jeśli mowa o bezcelowem bohaterstwie... Anetko, pomówmy szczerze, ja uczynię w tej sprawie, co tylko zdołam... Czemuż nie powiedziałaś mi pani, że on jest twym kochankiem?
— Kto?
— Ten ładny chłopak, ocalony przez panią.