Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przebacz mi, chłopcze drogi! Sama dowiedziałam się w ostatniej dopiero chwili, że muszę jechać.
Jął powtarzać, nagląco, pytania swoje.
— Wyjaśnię ci wszystko później! Jakże mówić tutaj, na ulicy, wśród deszczu?
— A więc wróćmy do domu! Masz czas do wieczora.
— Nie! Muszę już iść na dworzec.
Marek zachmurzył się i błysnął podejrzliwie oczyma:
— Odprowadzę cię więc do wagonu.
Miała przedtem wrócić do hotelu. Nie chciała, by syn wiedział, gdzie mieszka. Nie mogła mu powierzyć swego planu, z tysiąca powodów. Nie należało go wciągać w sprawę. Cóż o tem wszystkiem sądzi? Nie miała wcale ufności w jego charakter. Pewna była, że nie zrozumie idei i będzie jej wrogiem. Nie, nie mogła mówić! Szło o życie inne... Ale milczeć, znaczyło uzasadnić wszelakie podejrzenia. Już się zbudziły. Cóż myślał o tej całej eskapadzie? Rumieniła się przed własnym synem.
— Wracaj do domu, chłopcze! — powiedziała. — Deszcz się wzmaga. Przemokniesz do nitki.
Wzruszył ramionami.
— Masz przecież pakunki. Gdzież są? Pójdę po nie i odniosę.
— Nie potrzebuję nikogo.
Odczuł obrazę, ale udał, że nie słyszy. Chciał wiedzieć, dokąd jedzie.
— Czy masz już bilet?
Nie odpowiedziała. Kroczył obok niej, ona zaś czuła, że ją śledzi. Szukała wybiegu i nie mogła znaleźć nic. Na zakręcie ulicy stanęła, nachmurzyła się i rzekła rozkazująco:
— Rozstańmy się tu!
— Jakto? Pod samym dworcem?

194