Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i nadzieją wybawienia, jaka zaczęła nam przyświecać, oraz układając sobie bardziej szczegółowe plany na przyszłość.
Wciągu całego dnia jednego tylko doznaliśmy niepokoju — gdy nadszedł jakiś wędrowny dudarz i usiadł w tym samym gaiku, co i my. Był to pijanica o czerwonym nosie i kaprawych oczach, z kieszeni wystawała mu wielka flacha wódki, zaś na ustach miał cięgiem przewlekłą historję krzywd, jakie wyrządzili mu najrozmaitsi ludzie, począwszy od jmć prezesa trybunału, który odmówił mu sprawiedliwości, a skończywszy na starostach z Inverkeithing, którzy mu ją wymierzyli hojniej, niźli sobie życzył. Niepodobna, by ten człowiek nie miał powziąć jakowychś podejrzeń co do dwóch ludzi, którzy jak dzień długi chowali się w gęstwinie i nie mogli się wytłumaczyć żadnem zajęciem. Dopóki przy nas bawił, zasypywał nas natarczywemi pytaniami — czuliśmy się tak jakby nas kto ukropem oblewał; skoro zaś wyniósł się nareszcie, to — iż nie wyglądał na człowieka, lubiącego trzymać język za zębami — jęliśmy z tem większą niecierpliwością oczekiwać chwili, kiedy sami też będziemy mogli stąd się oddalić.
Dzień dobiegł do końca, jaśniejąc na schyłku niemniej, jak w godzinach przedpołudniowych. Zapadła noc jasna i cicha. W domostwach i zagrodach zabłysły światełka, potem zaś zaczęły wygasać jedno po drugiem, atoli minęła już i jedenasta godzina i sporo jeszcze czasu później dręczyły nas dziwne niepokoje, zanim posłyszeliśmy skrzypienie wioseł w dulkach. Wówczas wyjrzeliśmy w oną stronę i obaczyliśmy nadjeżdżającą łódź, w której siedziała, wiosłując, znajoma nam dziewczyna we własnej osobie Nie powierzyła naszej sprawy

278