Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

magała złoczyńcom; wobec tego postanowiłem teraz wystąpić we własnem imieniu i odrobiną prawdy rozwiać jej wątpliwości.
— Słyszała-żeś kiedy waćpanna, — ozwałem się, — o jmć panu Rankeillorze z Ferry?
— Rankeillor? pisarz? — odpowiedziała. — Juści, żem słyszała!
— Dobrze, — rzekę na to, — otóż jego dom jest celem mej podróży, z czego asińdźka możesz osądzić, czy jestem złoczyńcą; powiem asińdźce jeszcze coś więcej, a mianowicie, że chociaż istotnie, wskutek straszliwej omyłki, życie moje narażone jest na pewne niebezpieczeństwo, jednakże król Jerzy nie ma w Szkocji wierniejszego sojusznika nade mnie.
Rozjaśniło się na to jej oblicze, za to Alan sposępniał.
— Nie chcę już pytać o nic więcej — powiedziała. — Pana Rankeillora wszędy tu znają.
I poprosiła nas, byśmy dokończyli posiłku, opuścili jaknajprędzej osadę i ukryli się w gaiku nad wybrzeżem.
— Mogą mi panowie ufać, — zapewniła nas, — iż wynajdę jakiś sposób, by was przewieźć na drugą stronę.
Wówczas jużeśmy nie zwlekali, tylko uścisnęliśmy jej dłonie na znak poręki, jednym tchem spałaszowaliśmy pierogi, wymknęliśmy się z Limekilns i hajże do gaju! Było to raczej niewielkie zarośle, na które składało się ze dwadzieścia krzewów bzu, nieco głogów i kilka młodych jesionów, nie nazbyt grubych, by mogły nas zasłonić przed oczyma przechodniów ze strony drogi lub wybrzeża. Bądź co bądź, musieliśmy tu leżeć, ciesząc się ciepłem słonecznej pogody

277