Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie mogę — odrzekła, potrząsając główką.
— Nie, nie mogę.
— A gdybyś mogła?
Ona nic na to nie odpowiedziała.
— Słuchaj no asińdźka, — rzekł Alan, u was tu nie brak łodzi; widziałem ich ze dwie przynajmniej na wybrzeżu, gdym mijał wasze miasto. Otóż jeżeli uda się nam dostać łódkę, która pod osłoną nocy przewiozłaby nas do Lothian, oraz jakiegoś zaufanego, uczciwego człowieka, któryby odwiózł tę łódkę z powrotem i utrzymał język za zębami, tedy dwa życia byłyby ocalone: moje według wszelkiego prawdopodobieństwa, jego zaś z całą pewnością. Jeżeli nie dostaniemy łodzi, za cały majątek doczesny pozostaną nam jeno trzy szylingi; gdzież wtedy pójdziemy, co poczyniemy z sobą i co nas czeka, oprócz kajdan i szubienicy? słowo daję waćpannie, iż nie wiem! Czyż mamy nadal tułać się w nędzy, panienko? Będziesz-li spoczywała w swem ciepłem łóżeczku, myśląc o nas, gdy wiatr zahuczy w kominie, a deszcz szemrzeć będzie po strzesze? Będziesz-li rumianą swą buzią spożywała jadło, myśląc o tym biednym, schorzałym chłopaku moim, który kędyś tam na czarnych ugorach będzie palce gryzł z zimna i głodu? Czy zdrów, czy chory, będzie musiał wędrować z miejsca na miejsce; będzie musiał z gardłem obłożonem okropną chrypką wlec się na deszczu po nieskończenie długich drogach, a kiedy będzie konał kędyś na pościeli z zimnych głazów, nie będzie przy nim żadnego przyjaciela, oprócz Boga i mnie.
Widziałem iż na to wezwanie dziewczę bardzo się zafrasowało, gdyż brała ją pokusa, by nam dopomóc, a jednocześnie bała się potrosze, czy nie będzie po-

276