Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jówki i nuże jęczeć nad sobą i nad długą drogą, którą odbyła, poczem zaczęła kroczyć dalej po spadzistym dojeździe mostu. Kobieta była tak niepozorna, a noc mimo wszystko tak ciemna, że niebawem straciliśmy z oczu staruszkę, a tylko słyszeliśmy odgłos jej kroków i kosztura oraz kaszel, który raz po razu ją napadał — wszystko to coraz bardziej oddalało się i cichło.
— Teraz ona już pewnie przeszła na drugą stronę — szepnąłem.
— Nie, — odrzekł Alan, — jej kroki jeszcze dudnią na moście.
W tejże chwili...
— Stój! kto idzie? — krzyknął jakiś głos i posłyszeliśmy, jak kolba muszkietu zachrzęściła po kamieniach. Przypuszczam, że wartownik spał, tak iż gdybyśmy o to się pokusili, możeby się nam udało przejść niepostrzeżenie; atoli teraz on czuwał, więc ta droga była dla nas zamknięta.
— Nic tu się nie uda! — rzecze Alan. — Nic tu, nic nie dokażemy.
I nie mówiąc już ani słowa, zaczął uchodzić, czołgając się przez pola; w jakiś czas później, gdy już przebył odległość, na jaką sięga wzrok ludzki, powstał znów na nogi i ruszył drogą, wiodącą ku wschodowi. Nie mogłem pojąć, co on czyni, bo też zaiste byłem tak stropiony niepowodzeniem, iż chyba nic w świecie nie mogło mi się podobać ani mi dogodzić. Jeszcze przed chwilą widziałem w duchu sam siebie, jak pukam do drzwi p. Rankeillora, by upomnieć się o swe dziedzictwo, niby bohater jakiejś ballady... a oto teraz, jako włóczykij i prawem ścigany szubrawiec, musiałem pozostać na przeciwnym brzegu rzeki Forth.
— No i cóż? — zagadnąłem.

267