Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

załogi wojskowej. Żniwiarze pracowali przez cały dzień na polu po jednej stronie rzeki — słyszeliśmy brzęk sierpów, uderzających o kamień, oraz głosy, ba nawet poszczególne słowa ludzkiej rozmowy. Trzeba było leżeć tuż przy ziemi i cicho jak trusie. Atoli piasek na kępie był wygrzany słońcem, zielone rośliny osłaniały nam głowy, mieliśmy poddostatkiem jedzenia i picia, a co najważniejsza byliśmy już w przedprożu swobody i bezpieczeństwa.
Gdy żeńcy zaprzestali roboty i zaczęło się zmierzchchać, pobrnęliśmy na brzeg i jęliśmy zmierzać ku mostowi stirlińskiemu, trzymając się pól i opłotków.
Most znajduje się tuż pod wzgórkiem miejskim — jest to stary most, wąski a wysoki, opatrzony wieżyczkami wzdłuż parapetu; można sobie wyobrazić, z jakiem uczuciem nań poglądałem, nietylko jako na miejsce głośne w historji, ale też jako na bramę wybawienia dla Alana i dla mnie. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, kiedyśmy tam podeszli; wzdłuż zrębów warowni błyszczało kilka światełek, a poniżej parę oświeconych okien w domostwach miasta; wszędzie jednak panowała zupełna cisza i zdawało się, jakoby żadna straż nie pilnowała przejścia przez rzekę. Radziłem iść prosto przez most, ale Alan był przezorniejszy.
— Wygląda, jakby tam było całkiem spokojnie, — powiedział, — mimo to jednak poleżymy tu sobie w tym rowie, i upewnimy się. Trzeba działać ostrożnie.
Tak więc przeleżeliśmy się około kwadransa, to rozmawiając szeptem, to leżąc cicho i nadsłuchując — ale nie doszedł nas żaden głos oprócz pluskotu fal, rozbijających się o filary. Nakoniec przeszła koło nas jakaś stara, kulejąca niewiasta, wsparta na kuli; ta najpierw zatrzymała się na chwilę tuż koło naszej kry-

266