Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czyż to był ów pałac, do któregom się wybierał? Zali w onych to murach miałem szukać nowych druhów i sposobić się do wielkiej przyszłości? Ba! przecie w domu mego ojca, nad brzegiem rzeki Essen, huczne ognisko i jarzęce światła widać było na milę wokoło, a drzwi były otwarte na każde zapukanie proszalnego dziada!
Postąpiłem ostrożnie naprzód i ile mogłem, nadstawiając ucha, posłyszałem, jak ktoś tam pobrzękiwał talerzami, a od czasu do czasu rozlegało się gwałtowne, nieco suche, pokaszliwanie; jednakowoż nie było słychać najmniejszej rozmowy, ani też psiego ujadania.
Wrota, o ile zdołałem dojrzeć w półmroku, były z wielkiej kłody drewnianej, którą całą pozabijano ćwiekami. Podniosłem rękę — ledwie przytem zdołałem wyczuć tętno serca pod kubrakiem — i zastukałem raz jeden, poczem stanąłem w oczekiwaniu. Dwór zapadł w śmiertelną głuszę; upłynęła cała minuta i nikt się nie poruszył, chyba te gacki, latające nad głową. Zapukałem znowu i jąłem znów nadsłuchiwać. Przez ten czas ucho moje tak się oswoiło z ciszą, że zdołałem uchwycić nawet tyktanie zegaru, co w głębi dworu odmierzał zwolna sekundy; atoli ów ktoś, znajdujący się w onym dworze, zachowywał śmiertelne milczenie i niewątpliwie stłumił nawet dech w sobie.
Biłem się z myślami, azali nie czmychnąć; atoli ostatecznie przemógł we mnie gniew, więc odmieniwszy postanowienie, zacząłem okładać wrota kopniakami i kuksańcami i na cały głos przyzywać pana Balfoura. Jużem się był na dobre zaperzył, gdy nagle tuż nad głową posłyszałem czyjś kaszel; odskoczywszy wstecz i spojrzawszy w górę, obaczyłem głowę ludzką

14