Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się z nad świecy; w każdym razie był to dym i świadczył o jakowemś ognisku, cieple i gotowanej strawie, oraz o tem, że mieszka tu jakaś żyjąca istota, która roznieciła owo ognisko, To wlało mi w serce otuchę.
Przeto ruszyłem przed siebie małą, ledwo dostrzegalną w trawie ścieżyną, która wiodła w kierunku obranym przeze mnie. Była ona doprawdy nazbyt nikła, by mogła być jedyną drogą ku ludzkiej sadybie, atoli innej drogi nie widziałem. W każdym razie doprowadziła mnie do kamiennych słupców, na których wierzchołku widniały tarcze herbowe; obok znajdował się domek odźwiernego, niepokryty dachem. Miało to być widocznie główne wejście, ale go nigdy nie dokończono; zamiast wrzeciędzy z kowanego żelaza postawiono w poprzek dwa płotki łozinowe, przewiązane powrósłem; nie było też ni śladu murów ogrodowych, alboli jakowego szpaleru — ścieżyna, po której szedłem, omijała z prawej strony one węgary i wiła się tędy owędy ku domowi.
Im bliżej podchodziłem ku temu dworzyszczu, tem mi się przedstawiało posępniej. Wyglądało tak, jak gdyby jedno ze skrzydeł gmachu nie było wcale ukończone w budowie. To co snadź miało być jego dalszą połacią, sterczało niepokryte na górnych piętrach, uwydatniając się na tle nieba wschodami i zazębieniami niedokończonych murów. Wiele okien było nieoszklonych, a gacki wlatywały niemi i wylatywały, niby gołębie poprzez otwór gołębnika.
Noc już potrosze zapadała, gdym doszedł do samej budowli; zasię w trzech oknach na dole, które były bardzo wysoko podmurowane i wąskie, a przytem mocno zatarasowane, zaczął połyskiwać chybotliwy odblask niewielkiego ogniska.

13