Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w długiej szlafmycy oraz lejkowaty wylot garłacza, widniejący w jednem z okien pierwszego piętra.
— On nabity! — ozwał się głos.
— Przybyłem tu — mówię na to — z listem do pana Ebenezera Balfoura z Shaws. Czym go zastał?
— Od kogóż to? — zapytał człek, uzbrojony garłaczem.
— Mniejsza z tem, od kogo! — rzekłem, bo ogarniała mnie coraz większa wściekłość.
— Dobrze, dobrze! — brzmiała odpowiedź, — możesz położyć go na progu i wynosić się na cztery wiatry.
— Nie uczynię tego! — krzyknąłem. — Wręczę go do rąk własnych pana Balfoura, jak mi wypada uczynić. Jest to list polecający.
— Jaki? — huknął ostro ów głos.
Powtórzyłem słowa poprzednie.
— A któżeś ty zacz? — brzmiało następne pytanie po dłuższej chwili milczenia.
— Nie wstydzę się swego nazwiska — odparłem. — Zwą mnie Dawid Balfour.
Na te słowa, jak wnoszę, człowiek ów cofnął się, gdyż posłyszałem, jak garłacz zachrzęścił na parapecie okna; dopiero po długiej, bardzo długiej przerwie głos ów, osobliwie jakoś zmieniony, zadał następne pytanie:
— Czy ojciec twój umarł?
Byłem tak tem zaskoczony, że nie stało mi głosu na odpowiedź, lecz stałem nieruchomo, wytrzeszczając oczy.
— Tak — podjął znowu ów człowiek, — on chyba już umarł, niemasz wątpliwości; i chyba to zmusza cię do kołatania w moje wrota. — Znów nastała cisza, a potem ów rzecze niedowierzająco i oschle: — No dobrze, człowiecze; wpuszczę cię do mieszkania.
To rzekłszy, odszedł od okna.



15