Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cześnie przykładały rękę do czapki na sposób wojskowy. Słowem, miałem doskonałą sposobność przyjrzeć się potrosze wewnętrznym sprawom góralskiego klanu: — otom widział naczelnika, skazańca i banitę; jego włości były zagarnięte przez innych, a zbrojne oddziały jeździły na wszystkie strony, poszukując go częstokroć o milę od miejsca jego pobytu — podczas gdy najlichszy z tych obdartusów, których on kazał grzywną lub obsypywał pogróżkami, mógł zdobyć majątek, wydając go w ręce siepaczy.
W owym pierwszym dniu, skoro zrazy były już gotowe, Cluny własnoręcznie wycisnął na nie całą cytrynę (boć był on dobrze zaopatrzony we frykasy) i prosił nas, byśmy się przysiedli do jadła.
— Są one takie same, — mówił, mając na myśli zrazy, — jak te, które w tymże domu podałem królowi Jegomości, pominąwszy sok cytrynowy, gdyż podówczas dobrze było, gdyśmy mogli dostać kawał mięsa i to bez przypraw i korzeni. Dalibóg, w roku czterdziestym szóstym więcej było dragonów niż limonów w mej krainie.
Nie wiem, czy te zrazy były naprawdę tak smakowite, ale serce mi rosło na ich widok, a zjeść ich zdołałem zaledwo parę kęsów. Przez cały ten czas Cluny bawił nas opowiadaniem o pobycie księcia Karola w tej „klatce,“ przytaczając nam dokładnie wszystkie słowa rozmówców, oraz podnosząc się z miejsca, by wskazać, gdzie owi stali. Przy tej sposobności dowiedziałem się, że książę był dzielnym i grackim młodzianem, jak przystało na potomka szczepu wytwornych władców, ale mądrością nie przypominał Salomona. Wymiarkowałem również, że bawiąc w klatce niejednokrotnie bywał pijany, tak więc już

231