Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wówczas zaczęła na jaw wychodzić owa przywara, która później przywiodła go ponoś do zguby.
Ledwośmy się uporali z jedzeniem, gdy Cluny wyciągnął starą, wymiętoszoną i zatłuszczoną talję kart, jaką nadybać można w podlejszej karczmie, a oczy mu się skrzyły, gdy nam proponował, byśmy zasiedli do gry.
Otóż trzeba wiedzieć, że karciarstwo należało do tych rzeczy, których unikać – niby jakiego grzechu – uczono mnie od dzieciństwa; albowiem mój ojciec uważał, że ani chrześcijanowi, ani szlachcicowi nie przystoi pozbywać się własnego mienia ani też łowić cudze błahem rzucaniem malowanych tekturek. Rzecz prosta, iż mogłem się wykręcić zmęczeniem, co byłoby dostateczną wymówką; atoli sądziłem, iż wypada mi powiedzieć parę słów prawdy. Pewno tam rumieniłem się po same uszy, ale mówiłem śmiało, powiadając, iż nie roszczę sobie pretensji, bym miał być sędzią drugich, ale osobiście nie widzę nic dobrego w tej zabawie.
Cluny przestał tasować karty.
— Cóż to, u licha! — odezwał się. — Cóż to za whigowska, krętacka mowa rozbrzmiewa w domu Cluny’ego Macphersona?
— Gotów jestem skoczyć w ogień za pana Balfoura — rzecze Alan. — Jest to zacny i dzielny junosza, a chciej waszmość pamiętać, kto to mówi. Noszę nazwisko królewskie — (to mówiąc, poprawił kapelusz na głowie) — a kogo zwę przyjacielem, z tym mnie łączy prawdziwe pobratymstwo. Ale ten pan jest zmęczony i winien się przespać; jeżeli zaś nie ma chęci do kart, nie przeszkodzi to nam dwom trochę się niemi zabawić. Ja zaś jestem gotów i chętny, mospanie, zagrać w każdą grę, jaką wymienisz.

232