Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z tego, com czytywał w książkach, wnoszę iż niewielu z tych, co brali się do pióra, przechodziło prawdziwe utrapienia, albo też sądzę, iż powinni je byli opisać dosadniej. O życie nie dbałem, ani o to com przeszedł, ani o to, co mnie czekało, ledwiem też baczył, że na świecie Bożym żyje chłopak nazwiskiem Dawid Balfour; nie myślałem o sobie, atoli każdy nowy krok, który już niechybnie uważałem za ostatni w mem życiu, przejmował mnie rozpaczą — oraz nienawiścią dla Alana, który był powodem tych katuszy.
Zwolna zaczął nadchodzić dzień — a mnie się zdało, iż to całe lata ubiegły; przez ten czas przebyliśmy już największe niebezpieczeństwo i mogliśmy już stąpać po ludzku na dwóch nogach, zamiast czołgać się na czworakach jak dzikie zwierzęta. Ale — Boże zmiłuj się! — jakąż to musieliśmy tworzyć parę, zgięci w pałąk jak stare dziady, raczkując jak niemowlęta i mając lica blade, jak truposze. Nie zamienialiśmy ani słowa; każdy z nas zaciskał zęby i wlepiał oczy przed siebie, podnosił nogę i znów ją opuszczał, jak osiłkowie, co na wiejskich kiermaszach popisują się dźwiganiem ciężarów. Tymczasem we wrzosowiskach rannym hejnałem ożywało się ptastwo, a na wschodzie światłość nabierała mocy z każdą chwilą.
Powiadam, że Alan czuł się tak samo jak ja. Nie wynikało to stąd, jakobym mu się przypatrywał, gdyż nazbyt wiele miałem kłopotu z własnemi nogami, ale rzecz oczywista, że musiał-ci on być tak oszołomiony znużeniem, jak i ja, i równie mało zważał na to, gdzie idziemy, inaczej nie wpadlibyśmy, jak ślepi, w zasadzkę.
Stało się to w ten sposób. Zstępowaliśmy właśnie z wrzosistego upłazu. Alan szedł przodem, ja zaś

223