Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

teraz narażać na szwank to, cośmy zyskali? Nie, nie! z nastaniem dnia powinniśmy się obaj znaleźć w bezpiecznej kryjówce na Ben Alder.
— Alanie, — rzekę na to, — dobrych chęci mi nie braknie, brak mi jeno siły. Gdybym potrafił, nicbym nie miał przeciwko temu; jednakże, jako mię tu widzisz, nie potrafię.
— Dobrze, dobrze, — powiedział Alan. — Ja cię poniosę.
Spojrzałem nań, chcąc poznać, czy nie żartuje, ale nie — ten mały człeczek mówił całkiem poważnie. Zawstydził mnie widok takiej stanowczości.
— Prowadź mnie naprzód! — rzekłem. — Pójdę za tobą!
Rzucił mi takie spojrzenie, jakgdyby chciał powiedzieć. — Brawo, Dawidzie! — i znów jął biec pędem.
Z nadejściem nocy zrobiło się chłodniej, a nawet nieco (choć nie o wiele) ciemniej. Niebo było bezchmurne; był to dopiero początek lipca, a znajdowaliśmy się dość daleko na północy; wprawdzie w najciemniejszej godzinie owej nocy jeno chyba ktoś obdarzony nader bystrym wzrokiem mógł zasiąść do czytania, ale, bądź co bądź, widywałem ja niekiedy większy mrok w samo południe zimowe. Spadła ciężka rosa i zwilżyła, niby deszcz, całe pustkowie; — orzeźwiło mnie to na chwilę. Gdyśmy się zatrzymywali dla nabrania tchu i miałem czas, by obejrzeć się poza siebie, jasność i powab nocy, zarysy gór, niby jakowychś istot uśpionych, ognisko połyskujące hen poza nami, niby świetlana plamka na tle płaskowyżu — wszystko to sprawiało, żem się zżymał, iż muszę tak wlec się w męczarniach i łykać kurz, jako robak.

222