Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdyby to było nieco później, tedy zamiast umknąć w bok, musielibyśmy uciekać im przed samym nosem. Ale nawet w obecnem położeniu najmniejszy przypadek mógł nas zdradzić; raz po raz, gdy z nad wrzosowiska wzbił się cietrzew, trzepocąc skrzydłami, leżeliśmy cicho jak martwi i nie śmieliśmy oddychać.
Ból i wyczerpanie mego ciała, dolegliwość serca, okaleczenia mych rąk, swędzenie w gardle i oczach od ciągłego kurzu i popiołu — wszystko to stało mi się wkrótce tak nieznośne, że radbym był już zaniechać tej przeprawy, i jedynie obawa przed Alanem dodawała mi wątpliwej odwagi do dalszego biegu. Co się jego tyczy (a pamiętać należy, że był objuczony płaszczem), stał się najpierw pąsowy, ale z czasem ta czerwoność zaczęła nabiegać białemi centkami; oddech jego stał się chrapliwy i świszczący, a jego głos, ilekroć na przystankach szeptał mi w ucho swe uwagi, brzmiał jak gdyby nie z tego świata. Mimo to bynajmniej Alan nie stracił rezonu, ani nie ustawał w swej przedsiębiorczości, tak, iż chcąc niechcąc musiałem się dziwić jego niepożytej sile.
Nakoniec o zmierzchu posłyszeliśmy granie trąby, a obejrzawszy się poza siebie skroś wrzosów, obaczyliśmy, iż szwadron począł się zbierać. Wkrótce potem żołnierze rozniecili ognisko i rozłożyli się obozem na noc pośrodku pustkowia.
Widząc to, jąłem błagać Alana, byśmy się położyli i przespali.
— Nie będzie spania w noc dzisiejszą! — odrzekł Alan. — Od dziś dnia ta wasza ociężała konnica będzie pilnować rubieży ugorzysk, tak iż z Appinu żywa dusza nie wyjdzie, conajwyżej skrzydlate ptactwo. Przedostaliśmy się przez nich w samą porę; mamyż

221