Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zabawimy się w zajączki — odpowiedział. — Czy widzisz tamtę górę? — i wszkazał mi wierch, widniejący na północno-wschodniej połaci niebą.
— A jakże, — odparłem.
— Dobrze, — rzekł Alan, — wobec tego pędźmy ku niej. Zową ją Ben Alder; jest to dzika, opustoszała góra, pełna wzniesień i wądołów, a jeżeli uda się nam do niej dotrzeć przed świtem, może zdołamy się jeszcze ocalić.
— Ależ, Alanie, — zawołałem, — toż wyjdziemy w sam raz w drogę żołnierzom.
— Wiem o tem doskonale, — odrzekł Alan, — ale jeżeli damy się zapędzić z powrotem ku Appinowi, zginęliśmy obaj. No, Dawidku, ino raźno!
To rzekłszy, zaczął z nieprawdopodobną szybkością biec na rękach i klęczkach, jak gdyby był z natury przyzwyczajony do takiego chodzenia. Przez cały ten czas skręcał tu i tam w zagłębienia płaszczyzny, gdzie mogliśmy się najlepiej ukryć. Gdzieniegdzie były miejsca wypalone, lub przynajmniej nawiedzone ogniem, toteż w twarze nasze, pochylone do samej ziemi, uderzał oślepiający i dławiący pył, drobny jak sadze. Wody zdawna nam zabrakło, a ten bieg w przygiętej postawie na dłoniach i klęczkach przynosił tak obezwładniającą słabość i znużenie, aż bolały nas stawy i mdlały przeguby pod naszym ciężarem.
Juści, że od czasu do czasu, gdzie była wielka kępa wrzosu, kładliśmy się na chwilę, by odsapnąć i rozsuwając prętowie, oglądaliśmy się na dragonów. Ci widocznie nas nie dostrzegli, gdyż jechali prosto przed siebie; było ich z pół szwadronu, jak sądzę, a zajmowali przestrzeń prawie dwóch mil, tratując mocno ziemię pod sobą. Obudziłem się był w samą porę;

220