Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o parę kroków za nim, jak grajek i jego żona; naraz stąd, ni zowąd zaszeleściło coś we wrzosach i z ich gąszcza wyskoczyło ze czterech obdartusów — w chwilę później leżeliśmy już obaj nawznak, mając do gardła przytknięte puginały.
Nie uświadamiam sobie, co się wówczas we mnie działo, ból, spowodowany ową okrutną napaścią, był całkowicie przytłumiony dolegliwościami, których już miałem dosyta; radość z powodu zatrzymania się w pochodzie nie pozwalała mi myśleć o grożącym mi sztylecie. Leżałem, wpatrując się w oblicze człowieka który mię dzierżył; pomnę, że twarz miał ogorzałą od słońca, a oczy bardzo jasne — ale lęku przed nim nie odczuwałem wcale. Słyszałem, iż Alan szeptał coś z drugim po gallicku, atoli nie obchodziło mnie zgoła o czem oni tam rozmawiali.
Nagle odjęto od nas sztylety, odebrano nam broń i dano nam usiąść we wrzosach, twarzami do siebie.
— To ludzie Cluny’ego — rzekł Alan. — Nie mogliśmy lepiej trafić. Musimy teraz pozostać tutaj z tymi, którzy stanowią jego najdalszą placówkę, — dopóki oni nie zawiadomią swego harnasia o naszem przybyciu.
Otóż Cluny Macpherson, naczelnik klanu Vourich, był jednym z wodzów wielkiego powstania na sześć a przedtem; na jego życie wyznaczono cenę, to też przypuszczałem, iż on znajduje się oddawna we Francji wraz z resztą owego desperackiego stronnictwa. Pomimo, ze byłem tak śmiertelnie zmęczony, ożywiła mnie napoły ta niespodziana wiadomość.
— Co? — zawołałem. — Więc Cluny jeszcze tu przebywa?

224