Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mgła podniosła się i znikła, odsłaniając przed nami ową krainę — pustynną niby przestwór morski; tu i owdzie swarzyły się na niej cietrzewie i czajki, a kędyś daleko na wschodzie przesuwało się stado jeleni, niby gromadka szarych kropek. Większość płaszczyzny rumieniła się od wrzosów, reszta zaś była przeważnie poprzerywana bagnami, trzęsawiskami i torfiastemi kałużami, w części zaś czerniła się od niedawnej pogorzeli; w innem zaś miejscu widać było cały las obumarłych świerków, sterczących jak kościotrupy. Trudno sobie wyobrazić posępniejszą pustynię; atoli była ona przynajmniej (w co nam graj!) wolna od żołnierzy.
Zeszliśmy więc w tę pustoszę i poczęliśmy odbywać żmudną podróż po bezdrożach, kierując się ku wschodniej krawędzi. Wszędy wokoło (trzeba to mieć w pamięci) wznosiły się wierchy górskie, z których mogliśmy być dostrzeżeni w każdej chwili; to też musieliśmy się trzymać zagłębień ugorzyska, gdy zaś te zbaczały od kierunku naszej drogi, posuwaliśmy się z niesłychaną ostrożnością po nagiej powierzchni równiny. Niekiedy w ciągu pół godziny musieliśmy się czołgać od jednej kępki wrzosu do drugiej, jak łowcy podkradający się ku zwierzynie. Był to znów dzień jasny, a słońce jarzyło się spiekotą; woda, którąśmy mieli w manierce od gorzałki, rychło się nam wyczerpała — słowem, gdybym przeczuwał, co to znaczy czołgać się na brzuchu przez pół dnia, a przez drugą połowę niemal wciąż garbić się prawie do kolan i tak kroczyć naprzód, na pewnobym się powstrzymał od takiego zabójczego przedsięwzięcia.
Wlokąc się, odpoczywając i znów się wlokąc, spędziliśmy cały poranek; około południa ułożyliśmy się do snu w gęstej kępie wrzosu. Alan objął pierwszą

218