Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do Appinu grozi nam niechybną śmiercią; na południe stąd wszystko należy do Campbellów i niema tu o czem myśleć. Na północ... no, niema najmniejszego zysku iść na północ: ani dla ciebie, który chcesz się dostać do Przewozu Królowej, ani dla mnie, wybierającego się do Francji. Wobec tego nic nam nie pozostaje, jak podążyć na wschód.
— Niechże będzie na wschód! — rzekłem pogodnie, ale w duszy sobie pomyślałem: — Człowiecze, gdybyś obrał sobie jeden kierunek kompasu, a mnie pozwolił iść w kierunku wprost przeciwnym, byłoby najlepiej dla nas obu.
— A więc na wschód! — rzekł Alan. — Ale tam oto będziemy mieć ugorne płaszczyzny; skoro raz w nie wejdziemy, Dawidzie, trzeba będzie wciąż pchać się naprzód. Na tych łysych, gołych, płaskich przestrzeniach gdzież zdoła się człek obrócić? Niechno tylko czerwone kabaty wyjdą na wzgórze, potrafią cię wytropić z odległości paru mil, a kopyta ich koni raz dwa cię stratują. Niedobre to miejsce, Dawidzie, a powiem ci szczerze, że gorsze ono za dnia, niż w nocy.
— Alanie, — odezwałem się, — posłuchaj, co ja o tem sądzę. W Appinie czeka nas śmierć niechybna; nie mamy nazbyt wiele pieniędzy, ni jadła; im dłużej będą nas szukali, tem bliżej będą naszego tropu. Wszystko to pachnie zgubą. Przeto daję ci słowo, że pójdę przed siebie, póki nam tchu stanie.
Alan był zachwycony.
— Bywają chwile, — odpowiedział, — że jesteś zanadto ostrożny i nazbyt po whigowsku usposobiony, iżbyś mógł być towarzyszem takiego jegomościa, jak ja; ale nie brak też chwil, gdy okazujesz się tęgim zuchem, a wtedy, Dawidzie, kocham cię jak rodzonego brata.

217