Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Święta prawda to, co mówisz — rzecze Alan — Atoli potem Jan Breck zobaczy gałązkę brzozy i gałązkę choiny i o ile wogóle jest człowiekiem domyślnym, (w co mocno wątpię), powie sobie: Alan przebywa w lesie, gdzie rosną razem brzozy i sosny. A potem sobie pomyśli: Takich lasów nie jest nazbyt wiele w naszych okolicach; — potem zaś przyjdzie nas odwiedzić w Corrynakiegh. A jeżeli tego nie uczyni, Dawidzie, to życzę mu, żeby go djabli wzięli, bo nie wart, by mu kaszę posolić.
— E, człowiecze, — rzekłem, drocząc się z nim trochę, — jesteś bardzo przemyślny! Ale czyż nie byłoby prościej napisać doń parę słów czarno na białem?
— Doskonała uwaga, mościpanie Balfour z Shaws — rzecze Alan, przekomarzając się ze mną; — z pewnością byłoby dla mnie o wiele prościej napisać do niego, atoli dla Jana Brecka byłoby cięższą sprawą to odczytać: musiałby przedtem iść na parę lat do szkoły, a kto wie, czybyśmy wtedy się nie znużyli czekaniem na niego.
Tak więc tej nocy Alan zabrał swoją wić i zaniósłszy ją do domu dzierżawcy, zostawił ją na oknie. Gdy powrócił, bardzo był strapiony, albowiem w osadzie psy szczekały i ludzie wybiegali ze swych domostw, a jemu zdało się, że słyszał szczęk broni i widział żołnierza podchodzącego do jednych drzwi. Na wszelki wypadek przez cały dzień następny przebywaliśmy na skraju lasu i czatowaliśmy pilnie, tak iż gdyby nadszedł Jan Breck, byliśmy gotowi wprowadzić go na właściwą drogę, a gdyby nadciągnęli żołnierze, mielibyśmy dość czasu, by umknąć przed nimi.
Około południa wytropiliśmy jakiegoś człowieka, który wlókł się w skwarze po odsłoniętym stoku góry

210