Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nałożona cena; sam Jakób będzie musiał ją nałożyć; co się zaś tyczy Campbellów, ci nigdy nie będą szczędzili pieniędzy, gdy chodzi o dokuczenie Stuartowi. Gdyby było inaczej poszedłbym, czy tak, czy owak do Koalisnacoan i z tak lekkiem sercem powierzyłbym swe życie w ręce tych ludzi, jak komu innemu powierzałbym rękawiczkę.
— Ale co poczniesz wobec teraźniejszych warunków? — zapytałem.
— Wobec teraźniejszych warunków — odparł Alan — będę się starał, aby mnie nie widziano. Wszędy trafiają się ludzie źli, a co gorsza słabi. Przeto gdy zapadnie zmrok, zakradnę się do tej osady i to com sporządził, złożę na oknie mego serdecznego przyjaciela, Jana Brecka Maccolla, dzierżawcy włości Appińskich.
— I owszem, — rzekę na to, — ale co on sobie pomyśli, gdy ową rzecz znajdzie?
— No, — odrzekł Alan, — życzę sobie, by okazał się on człowiekiem bardziej domyślnym, gdyż dalibóg boję się, czy mu nie zbywa na tej zalecie! Ale oto co sobie myślę: ten krzyż przypomina nieco wić, która jest hasłem zbiórki w naszych klanach; jednakże Jan wiedzieć będzie doskonale, że klan nasz się nie rusza, gdyż na wici, którą znajdzie w swem oknie, nie będzie żadnych słów. Więc też powie sam do siebie: Klan się nie rusza, ale coś tu się święci. Wówczas zobaczy mój guzik, który niegdyś należał do Dunkana Stuarta; powie na to: Syn Dunkana kryje się we wrzosach, a ja jestem mu potrzebny.
— No, bardzo to być może — powiedziałem na to. — Ale nawet przypuściwszy, że tak będzie, zawszeć to stąd do morskiej cieśniny ciągnie się spory szmat wrzosowisk.

209