Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie należy wszakże przypuszczać, żeśmy tym czasem zaniedbywali swej najważniejszej powinności, jaką było odejście stąd precz.
— Wiele dni upłynie, — rzekł do mnie Alan zaraz w pierwszym dniu naszego pobytu, — zanim czerwone kabaty pomyślą o przeszukiwaniu Corrynakiegh; to też musimy teraz posłać wieść do Jakóba, on zaś musi dostać dla nas pieniędzy.
— Ale jak mu tę wieść poślemy? — zagadnąłem. — Jesteśmy tu w samotni, której nie wolno nam opuszczać; przeto nie wiem, co potrafimy tu zdziałać, chyba że za gońców użyjesz ptaki niebieskie.
— Tak? — rzecze Alan. — Jesteś człowiekiem mało pomysłowym, Dawidzie. Poczem wpadł w zamyślenie, wpatrując się w dogorywające ognisko; nagle, wziąwszy dwa kawałki drzewa, złożył je nakształt krzyża, którego cztery końce naczernił węglem. Następnie spojrzał na mnie z pewnem zakłopotaniem.
— Czy możesz pożyczyć mi mego guzika? — zapytał. — Wydać się to może rzeczą dziwną, iż żądam zwrotu darowizny, ale w przeciwnym razie byłbym zmuszony odciąć drugi.
Dałem mu guzik, on zaś nawlekł go na strzęp swego płaszcza, użyty przezeń do wiązania ramion krzyżyka i wpiąwszy weń małą gałązkę brzozową i takąż świerkową, spoglądał z zadowoleniem na swe dzieło.
— Otóż — odezwał się — niedaleko od Corrynakiegh jest mała osada, a nosi nazwę Koalisnacoan. Mieszka tam wielu moich przyjaciół, którym mogę powierzyć życie, i kilku, których nie jestem nazbyt pewny. Widzisz, Dawidzie, oto na nasze głowy będzie

208