Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i rozglądał się wokoło, przysłoniwszy oczy dłonią. Alan zoczywszy go, zaświstał; ów człowiek obrócił się i podszedł ku nam nieco bliżej. Wówczas Alan ozwał się znów „fiu!“ — ów człowiek zbliżył się jeszcze bardziej. Tak to poświstywanie zaprowadziło go do miejszej gdzieśmy się znajdowali.
Był to człek obdarty, nieochajny i brodaty, liczący ze cztery krzyżyki, okropnie zeszpecony ospą, a patrzył jednocześnie ponuro i dziko. Choć angielszczyzna w jego ustach była wielce kulawa i kiepska, to jednak Alan (przez grzeczność, okazywaną stale w stosunku do mnie) nie pozwolił mu mówić po gallicku. Może tej obcości języka przypisać należy, iż przybysz wydawał się bardziej zahukany, niż był wistocie, gdyż zdawało mi się, że nie miał wielkiej ochoty nam służyć i we wszystkiem okazywał wielką trwogę.
Alan chciał go obarczyć poselstwem do Jakóba, ale dzierżawca nie chciał słuchać o żadnych ustnych zleceniach.
— Jeszcze ona zapomni — odrzekł głosem skrzeczącym i żądał, aby mu dano list, bo w przeciwnym razie umywa ręce od całej sprawy.
Sądziłem, iż Alan tem się strapi, gdyż w tem pustkowiu brakło nam przyborów piśmiennych. Ale był to człek bardziej zaradny, niż przypuszczałem: przeszukał cały las, aż znalazł sterówkę ze skrzydła turkawki i przyciął ją nakształt pióra do pisania; potem przyrządził coś w rodzaju atramentu z prochu strzelniczego, jaki miał w różku, rozcieńczywszy go wodą ze zdroju, a oddarłszy narożnik ze swego dokumentu służby wojskowej francuskiej (który no-

211