Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zato żona na wzmiankę o powieszeniu zakryła sobie twarz fartuchem i zaszlochała głośniej niż przedtem.
Przykro było widzieć i słyszeć to wszystko takiemu, jak ja, cudzoziemcowi; to też byłem iście rad, gdy powrócił Alan, wyglądający godnie w swym paradnym mundurze francuskim, chociaż rzecz prosta, mundur ten był obecnie nazbyt potargany i zwiotczały, by zasługiwać na nazwę paradnego. Z kolei zajął się mną drugi syn Jakóba, dając mi zmianę odzieży, której tak dawno było mi potrzeba, oraz parę kierpców góralskich ze skóry jeleniej, które zrazu wydały mi się dość dziwaczne, ale po krótkiem noszeniu okazały się bardzo wygodne i dopasowane do nogi.
Przez ten czas, zanim powróciłem, Alan zapewne opowiedział swoje dzieje, gdyż widocznie rozumiano iż mam z nim uciekać i wszyscy krzątali się, by zaopatrzyć nas na drogę. Dano nam obu po szabli i parze pistoletów, choć co do pierwszego oręża wyznałem, iżem do niego niezaprawiony; oprócz nich i prócz zapasu amunicji dostaliśmy worek kaszy owsianej, żelazny kubek oraz butelkę tęgiej wódki francuskiej — i byliśmy już gotowi do wymarszu. Prawda, że brakło nam pieniędzy. Ja posiadałem jeszcze około dwóch gwinej; Alan, wysławszy trzos z pieniędzmi przez innego gońca, jak nakazywała rzetelność, miał za cały majątek nieledwie siedemnaście pensów; co zaś się tyczy Jakóba, to zdaje się, tak się zubożył podróżami do Edynburga i kosztami prawnemi na rzecz dzierżawców, iż z biedą potrafił wygrzebać nieco drobnych pieniędzy, przeważnie w miedziakach.
— To nie wystarczy — rzekł Alan.
— Powinniście znaleźć sobie bezpieczne schronienie gdzieś w pobliżu — mówił Jakób, — i posłać mi

187