Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

swego krewniaka. Przeto Jakób zaprowadził mnie do kuchni i usiadł wraz ze mną za stołem, uśmiechając się zrazu i rozmawiając w sposób wielce uprzejmy. Nagle jednak wróciła mu dawna markotność; siedział, marszcząc się i gryząc palce, i czasem tylko przypominając sobie moją obecność — wtedy darzył mnie kilkoma słowami i nikłym uśmiechem i pogrążał się na nowo w swych osobistych strapieniach. Żona jego siedziała przy ognisku i płakała, zakrywszy twarz dłońmi; najstarszy syn pochylił się nad podłogą, krzątał się koło wielkiego stosu papierów, a od czasu do czasu podnosił zeń ku światłu jakiś szpargał i niszczył go w płomieniach; przez cały ten czas dziewka służebna o czerwonej, zalęknionej twarzy przetrząsała z gorączkowym pośpiechem całą izbę, popłakując piskliwym głosem, a co pewien czas jakiś człowiek zaglądał od podwórza, zapytując głośno o rozkazy.
Nakoniec Jakób nie mógł już usiedzieć na miejscu i przeprosił mnie, że będzie na tyle niegrzeczny, iż przejdzie się po mieszkaniu.
— Kiepsko dotrzymuję towarzystwa waszmości — ozwał się, — ale nie potrafię myśleć o niczem, jak tylko o tym okropnym wypadku i o przykrościach, jakie gotów on ściągnąć na ludzi zgoła niewinnych.
Wkrótce potem zauważył, że syn jego palił jakiś papier, który zdaniem jego powinien być zachowany; wówczas dał folgę swemu rozdrażnieniu w tym stopniu, że aż przykro było słuchać.
— Czyś do reszty oszalał? — krzyczał, bijąc raz po raz chłopaka. — Czy chcesz, by powieszono twego ojca?
I zapominając o mej obecności, łajał go przez czas dłuższy po gallicku. Chłopak nic nie odpowiadał,

186