Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy oni tak rozmawiali, ja tymczasem przyglądałem się czeladzi. Jedni stali na drabinach, grzebiąc w strzesze domostwa i budynków folwarcznych, z pod której wydobywali pałasze, strzelby i wszelaki oręż wojenny; inni znów unosili go precz, a z dźwięku uderzeń motyki, rozlegającego się gdzieś opodal pod urwiskiem, wniosłem, że tam zakopywano sprzęt ten cały. Chociaż wszyscy byli tak gorliwie zajęci pracą, to jednak w ich wysiłkach nie znać było sprawności i ładu; często ludzie bili się z sobą o ten sam samopał lub uderzali się wzajemnie płonącemi łuczywami. Jakób raz po raz odwracał się od swej rozmowy z Alanem, by rzucać rozkazy, których tu widocznie nigdy nie rozumiano. W świetle pochodni twarze tych ludzi wyglądały jakby wyczerpane krzątaniną i lękiem, a chociaż mówiono tylko półgłosem, mowa ich brzmiała zarazem gniewnie i trwożnie.
W tym to mniejwięcej czasie wyszła z domu jakaś dzieweczka, niosąc jakąś paczkę czy węzełek; niejednokrotnie później uśmiechałem się mimowoli, myśląc, jak na sam widok tego tobołka obudził się instynkt Alana.
— Co to niesie ta dzieweczka? — zapytał.
— Właśnie porządkujemy domostwo, Alanie, — rzekł Jakób głosem bojaźliwym i nieco przymilnym. — Będą tu ze świecą w ręku przetrząsali cały Appin, więc musimy mieć wszystko w porządku. Jak widzisz, zakopujemy w mchu tę odrobinę broni palnej i siecznej, to zaś, jak mi się zdaje, są własne aścine suknie francuskie. Trzeba je będzie zakopać, jak przypuszczam.
— Zakopać mój mundur francuski! — zawołał Alan. — Dalibóg, nie!
To rzekłszy, zatrzymał tłomok i udał się do stodoły, by się przebrać, polecając mnie tymczasem opiece

185