Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zwieszającą się u łęku siodła, jak to było pospolitym obyczajem u bogatych podróżników w tej okolicy kraju.
Co się tyczy czwartego z nadchodzących, który zamykał orszak, to jemu podobnych widywałem już poprzednio i poznałem odrazu, że jest to urzędnik podległy szeryfowi.
Ledwom ujrzał tych przybyszów, strzeliło mi do głowy (niewiedzieć z jakiego powodu), by w dalszym ciągu puszczać się na przygody; gdy więc pierwszy z nich podszedł ku mnie, podniosłem się z kępy paproci i zagadnąłem go o drogę do Ancharnu.
On zatrzymał się i spojrzał na mnie, jak mi się zdawało, nieco zdziwionym wzrokiem, a potem, zwracając się do prawnika, ozwał się:
— Mungo, niejeden człek wziąłby to za niechybny głos ostrzeżenia. Oto wybieram się w drogę do Duror w celu wam wiadomym... a wtem jakiś młodzian powstaje z kępy paproci i pyta mnie, czy jadę do Ancharnu.
— Glenure — rzecze drugi, — niedobrze to drwić z takich rzeczy.
Ci dwaj właśnie w tej chwili przybliżyli się na dobre i wpatrywali się we mnie, podczas gdy dwaj następni zatrzymali się na rzut kamienia poza nimi.
— A czego asan szukasz w Ancharu? — zapytał Colin Roy Campbell z Glenure, ten którego zwano Rudym Lisem... albowiem on to był tym człowiekiem, którego zatrzymałem.
— Człowieka, który tam mieszka — odrzekłem.
— Jakóba z Wąwozów...? — dopowiedział Glenure w zamyśleniu, poczem zwrócił się do prawnika: Czy myślisz, że on gromadzi swych ludzi?

167