Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tutaj jęły mnie trapić nietylko chmary kąśliwych muszek, ale o wiele więcej jeszcze przeróżne wątpliwości, nachodzące mą duszę. Co mam począć z sobą? czemu udawałem się na spotkanie banity, a może mordercy, jakim był Alan? czy nie byłoby z mej strony rozsądniejszym postępkiem zawrócić z drogi wprost ku krainie południowej, kierując się własnym domysłem i środkami pieniężnemi? i cóż pomyślałby o mnie p. Campbell lub choćby p. Henderland, gdyby dowiedzieli się kiedy o mojej nierozwadze i zuchwałości? Te wszystkie wątpliwości w większej mierze niż dotychczas zaczęły na chodzić mą duszę.
Gdym tak siedział rozmyślając, doszły mnie z głębi lasu głosy ludzkie i tępotanie kopyt końskich; wraz też potem ujrzałem na zakręcie wyłaniające się postaci czterech podróżnych. Droga w tem miejscu była tak wąska i wyboista, że szli po jednemu, prowadząc konie za uzdy. Pierwszym z nich był sążnisty, rudowłosy szlachcic o władczem i mocno zczerwienionem obliczu, który w ręce dzierżył kapelusz i wachlował się nim, bo zgrzany był setnie. Drugiego, sądząc po dostojnych czarnych szatach i białej peruce, wziąłem trafnie za prawnika. Trzeci był pacholik, odziany częściowo w kraciasty strój szkocki, co wskazywało, że jego pan pochodził z rodziny góralskiej i był bądź banitą, bądź też pozostawał na szczególnie dobrej stopie z rządem jako że noszenie tartanu[1] było zabronione dekretem. Gdybym był lepiej świadom tych rzeczy, poznałbym że tartan miał barwy Argyle (albo Campbellów). Ten pacholik miał przytroczony do konia spory tłomok z odzieżą oraz siatkę z cytrynami (do gotowania ponczu),

  1. Szkocki pasiasty pled.
166