Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Whatever — rzekłem, by mu pokazać, że pochwyciłem jedno słowo.
— Tak, tak... tak, tak... — rzecze on na to, a potem spojrzał na innych, jak gdyby chciał powiedzieć:
— A co? Widzicie, że mówię po angielsku!
I zaczął znów, jakby nic, wysławiać się mową gallicką. Tym razem wyłowiłem inny znowu wyraz: tide[1]. Na to słowo zabłysła nadzieja w mem sercu. Przypomniałem sobie, że on stale machał ręką w stronę Ross.
— Czy chcesz powiedzie, że gdy przyjdzie odpływ...? — zawołałem i nie mogłem dokończyć.
— Tak, tak — odrzekł. — Odpływ.
Posłyszawszy to, obróciłem się tyłem do ich łodzi (na co mój doradca znów zarechotał śmiechem), począłem skakać znów z kamienia na kamień tą samą drogą, którą tu przyszedłem i hajże gnać naprzełaj przez wyspę, jak jeszcze nigdy nie goniłem. Za jakie pół godziny doszedłem do brzegów odnogi; jakoż istotnie zwęziła się ona w małą smużkę wody, przez którą przebrnąłem, nie zanurzając się powyżej kolan i krzyknąwszy z uniesienia, wyszedłem na ląd przeciwny.
Inny chłopak, wychowany nad morzem, nie byłby ani dnia zamieszkał na Earraid; jest to bowiem jedynie t. zw. wysepka przypływowa, którą (z wyjątkiem czasu pierwszy i trzeciej kwadry księżycowej) można odwiedzać lub opuszczać dwa razy w ciągu każdej doby, bądź suchą nogą, bądź też, i to przeważnie, wbród. Nic też dziwnego że rybacy mnie nie zrozumieli; dziwić się raczej należy, że wogóle domyślili się mego

  1. Przypływ (wzgl. odpływ) morza.
139