Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jak tylko mogłem najwolniej, a serce biło we mnie boleśnie. Ale teraz nie było już żadnej wątpliwości! Łódź płynęła wprost na Earraid!
Nie mogłem już ustać na miejscu, ale pobiegłem nad brzeg i dalejże chybać ze skały na skałę, jak daleko tylko zdołałem się dostać. Dziw, żem nie utonął; albowiem, gdy zmuszony byłem nakoniec się zatrzymać, nogi trzęsły się pode mną, a w ustach tak mi zaschło, że musiałem zwilżyć je wodą morską, zanim zdobyłem się na to, by krzyknąć.
Przez cały ten czas łódź podjeżdżała coraz to bliżej i potrafiłem już rozeznać, że była to ta sama łódź i ci sami w niej ludzie, co wczoraj. Poznałem to po ich włosach, gdyż jeden miał jasno-płowe, a drugi czarne. Ale obecnie był pomiędzy niemi i trzeci człowiek, który zdawał się należeć do lepszego stanu.
Skoro przybyli na odległość, skąd można się było swobodnie rozmówić, zwinęli żagiel i stanęli w miejscu. Pomimo mych błagań nie podjechali już bliżej, a co najwięcej mnie trwożyło, ów trzeci człowiek wybuchał śmiechem, rozmawiając z towarzyszami i poglądając na mnie.
Naraz powstał w łodzi i gadał do mnie przez czas jakiś, bełkocąc prędko i ustawicznie wymachując rękami. Odpowiedziałem mu, że nie rozumiem po gallicku; on na to bardzo się rozgniewał, a ja zacząłem przypuszczać, iż on mniemał, jakoby mówił po angielsku. Przysłuchując się z wielką uwagą pochwyciłem jedynie kilkakrotnie wyraz „whateffer[1], ale reszta była po gallicku... a było to dla mnie tyle samo, co tureckie kazanie.

  1. Przekręcone z ang. whatever — cokolwiek.
138