Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mogłem przełykać; napadły mnie silne dreszcze, powodujące szczękanie zębami; potem zaś nawiedziło mnie owo okropne poczucie słabości, na jaką niemasz nazwy w szkockim ni angielskim języku. Myślałem, że skonam, więc jednałem się z Bogiem, przebaczając wszystkim, nawet stryjowi i rybakom. I gdy tak przygotowałem umysł nawet na najgorsze ostateczności, jakaś dziwna jasność spłynęła na mą duszę. Zauważyłem, że noc nadchodząca była sucha i ciepła; suknie moje znacznie już podeschły; zaiste byłem w lepszem położeniu niż kiedykolwiek przedtem od czasu wylądowania na tej wysepce; przeto usnąłem nakoniec, przejęty uczuciem wdzięczności względem Stwórcy.
Nazajutrz (a był to czwarty dzień tego okropnego żywota) czułem się bardzo kiepsko na siłach. Ale słońce świeciło, powietrze było miłe i rzeźwiące, a ślimaki, których nieco zjadłem, smakowały mi nieźle i nieco mnie wzmocniły.
Ledwom wyszedł znów na swą skałę (gdzie zawsze szedłem natychmiast po jedzeniu), ujrzałem łódź płynącą przez sund i, jak mi się zdawało, zmierzającą w moim kierunku.
Uczułem zarazem niepomierną obawę i otuchę; albowiem pomyślałem sobie, że ci ludzie może zawstydzili się swego okrucieństwa i wracali, by przyjść mi z pomocą. Atoli gdybym i dziś miał doznać takiego rozczarowania, jak wczoraj, nie wiem, czy zdołałbym je przeżyć. Mając to na względzie, odwróciłem się plecami do morza i nie obejrzałem się, ażem doliczył do kilkuset. Łódź wciąż zmierzała ku wyspie. Odwróciłem się ponownie i liczyłem do okrągłego tysiąca

137