Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pochwiejne wełny. Kierunek naszej żeglugi, celem opłynięcia wysp środkowych, był ku południo-zachodowi, tak iż zrazu fale te szły na nasze burty i musieliśmy bardzo kołować. Jednakże z nadejściem nocy, gdy okrążyliśmy cypel Tiree i zaczęliśmy zmierzać bardziej ku wschodowi, nurt wodny szedł w sam raz za naszą rufą.
Dotychczas, przez pierwszą część dnia, zanim nadeszły wielkie fale, bardzo nam przyjemnie było płynąć w jasnych blaskach słonecznych, mając to z tej, to z tam tej strony mnóstwo górzystych wysepek. Siedliśmy sobie obaj w czatowni, otwarłszy drzwi po obu stronach (wiatr dął właśnie od strony rufy), i wypalaliśmy jedną po drugiej fajkę doskonałego tytoniu z zapasu, należącego do kapitana. Wówczas to opowiedzieliśmy sobie wzajemnie swoje dzieje, co mnie przynajmniej przyniosło pewien pożytek, gdyż dowiedziałem się coś niecoś o owem dzikiem Pogórzu, gdzie niebawem miałem wylądować. W owych dniach, gdy niemal nad głowami wisiał wielki rokosz, potrzebno było człeku wiedzieć, co winien czynić, dostawszy się na wrzosowiska.
Ja to pierwszy pociągnąłem za język mego towarzysza, opowiadając mu wszystkie swe biedy. On słuchał mnie z wielką serdecznością, jedynie, gdym mimochodem wspomniał swego dobrego przyjaciela, proboszcza Campbella, Alan uniósł się i krzyknął, że nienawidzi wszystkich, co noszą to miano.
— Czemuż to tak? — zapytałem. — Jest to człowiek, któremubyś waszmość z dumą podał rękę.
— Nie umiem niczem przysłużyć się Campbellom, — rzecze on na to, — jak tylko kulką z ołowiu. Wszystkich noszących to miano, wystrzelam jak głuszce.

108