Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdybym spoczywał na łożu śmierci, jeszczebym dowlókł się na klęczkach do okna mego pokoju, by jednego z nich zastrzelić.
— Dlaczegóż, Alanie? — zawołałem. — Cóż ci zawinili Campbellowie?
— Przecież — rzecze on na to — wiesz doskonale, że jestem Stuart z Appinu, zasię Campbellowie przez długi czas grabili i rujnowali tych, którzy noszą moje nazwisko; ba, zdobyli na nas włości... zdradą, nie mieczem! — wrzasnął na cały głos i poparł swe słowa uderzeniem pięścią w stół; jednakowoż nie przywiązywałem wielkiej wagi do tych słów, gdyż wiedziałem, że tak zazwyczaj mawiają ci, którzy zostali pokonani.
— Nie dosyć na tem, — ciągnął Alan; — były tam i inne sprawki w tym sposobie: łgarstwo w słowach, łgarstwo w dokumentach, świstkach, szpargałach, które dobre byłyby dla wędrownego przekupnia! a nadewszystko pozory prawa i sprawiedliwości, co już chyba najwięcej może pobudzić do gniewu!
— Waćpan, który tak trwonisz swe guziki, — odrzekłem, — nie możesz, jak mi się zdaje, znać się tęgo na interesach.
— Ach! — rzekł Alan, uśmiechając się znowu, — rozrzutność swą odwiedziczyłem po tym, od którego otrzymałem te guziki, a mianowicie, po moim nieboszczyku ojcu, Dunkanie Stuarcie, świeć Panie nad jego duszą! Był to najprzystojniejszy mężczyzna z pośród całego swego krewieństwa i najlepszy rębacz na calem Pogórzu, mój Dawidzie, a tem samem, rzec mogę, i w całym świecie, gdyż on to, winienem wyznać, układał mą rękę. Był on w Białej Gwardji, gdy ją zaczęto tworzyć, i jak inni szlachta, miał giermka, który nosił za nim muszkiet w czasie pochodu. Otóż król miał snadź

109