Strona:Respha.pdf/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

... O zmierzchu pewnego dnia, na schyłku zimy, szedłem — obcy przybysz — w zwartym tłumie, który zalał ulicę w Ł. W każdem prowincjonalnem mieście jest taka ulica, a nawet tylko jedna strona jakiejś ulicy, gdzie o pewnej porze wylęga wszystko, co żyje. Już po drugiej stronie przechodni mało, na przyległych pustki, a tu — procesja, mrowie depczących sobie po piętach, parotysięczne towatrzystwo, spacerujące — od rogu do rogu. Dzień był zda się świąteczny.
Posuwałem się krok za krokiem pomiędzy gromadkami panien, uczniów, oficerów, cywilnych, żydów eleganckich i chałaciarzy, wieśniaków przybyłych pogapić się, wieśniaczek, dla których nazajutrz wspomnienia tego spaceru będą rzeczą godną opowiedzenia.
Młodzież szła ramię przy ramieniu lub trzymając się pod ręce. Samotnem u przechodniowi w takim tłumie ciasno jest jakoś i niezręcznie; przepychają go z miejsca na miejsce. Los mój podzielała bardzo młoda dziewczyna, również sama. Fala ludzka po kilkakroć już to zbliżała nas, to znów oddalała. Już mi zginął z oczu jej czarny aksamitny berecik z czarnem piórkiem — i znów znalazł się tuż przy mnie.
W wdzięcznym owalu drobnej, bladej twarzyczki osadzone ciemne oczka musnęły mnie nie-