Strona:Rabindranath Tagore-Sadhana.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
121
ZAGADNIENIE JAŹNI

toby stopniowo splamił i pogrzebał prawdę w prochu swoim, a ciężkie stopy jego rozniosłyby po ziemi boleść nieutuloną. Chwila każda, mijając, przygniatałaby ziemię brzemieniem swego znużenia i zgrzybiałość zapanowałaby niepodzielnie na tronie zbudowanym z wiecznych brudów.
Ale co rana dzień się odradza wśród kwiatów świeżo rozkwitłych i wieści znowu to samo posłanie i ponawia te same zapewnienia, że śmierć wiecznie umiera, że fale wzburzone są tylko na powierzchni, a morze spokojne nie ma dna. Rozchyla się zasłona nocy i prawda staje przed nami bez plamki pyłku na szatach, bez jednej zmarszczki na licach.
Widzimy, że ten który był zanim cokolwiek było, jest ten sam i dzisiaj. Każda nuta pieśni stworzenia świeżo dzwoni w jego głosie. Wszechświat nie jest prostem echem, odbijanem od niebios do niebios, niby bezdomny wędrowiec — echem starej pieśni, wyśpiewanej raz na zawsze, kiedy się rzeczy poczynały w mrokach, a potem rzuconej na sierocą dole. Pieśń bucha co chwila z serca mistrza, bez przerwy drga w jego oddechu.
I to jest przyczyną, dlaczego ogarnia ona